Książka „Barbarzyńca w Azji” autorstwa Henri Michaux towarzyszyła mi od tłocznego
lotniska, przez tropikalne lasy aż po hinduskie pustelnie.
Ale Michaux
zaproponował mi podróż dalej, aż po egzotyczną Japonię i buddyjski Cejlon.
Podzielił się ze mną swoją wizją Azji. Najczęściej Henri Michaux określa się
mianem poety nurtu apokalipsy, piszącego „przeciw światu” - piętnującego
rzeczywistość okrutną i nieżyczliwą człowiekowi.
Ten francuski literat tworzył również w duchu nadrealizmu,
snuł oniryczne wizje (często pisał pod wpływem narkotyków) inspirowane
chrześcijańskim mistycyzmem i duchowością Dalekiego Wschodu. Podczas swych
wielkich podróży Michaux poznał Azję, jak również przemierzył Afrykę i obydwie
Ameryki. Pozostawił po sobie swoiste lapidaria: pisane aforystycznym językiem,
pełne filozoficznych rozważań relacje z podróży do Azji i Ekwadoru.
„Barbarzyńca...” jest przejmującą refleksją nad światem
Azji, zapisaną barwnym językiem i sięgającą po środki wyrazu rozmaitych
gatunków literackich. Dzięki niezwykłemu talentowi francuskiego pisarza, Azja
wydaje się bliższa, rozpoznawalna i bardziej okiełznana. Michaux ma dar
odnajdywania formuł, w których można zawrzeć doświadczenie inności: potrafi
przedstawić, życie hinduskiego kupca, opisać zapach orientalnych kadzideł, smak
zamorskich potraw, a także majestat muzułmańskich pałaców. Ot, opis
architektury Sumatry: „dachy domów przypominają zatrzymane fale. Fala wznosi
się, rozpędza, jest w swym najwyższym punkcie, dosięga samego szczytu. Dach
zatrzymuje się w tym miejscu, gdzie powinien już zacząć opadać”.
Książka Michaux to
jednak o wiele więcej niż tylko zbiór refleksji z podróży na Daleki Wschód, to
również szkic o świecie, którego nie sposób poznać do końca, zrozumieć ostatecznie,
o próbie dialogu z człowiekiem, którego życie wpisane jest w odmienny
paradygmat społeczno-kulturowy. Ważnym elementem narracji „Barbarzyńcy...” jest
skupienie się na detalach, najmniejszych cząstkach budujących obraz
rzeczywistości orientu.
Można odnieść wrażenie, że tak, jak południowo-indyjskie
świątynie-wieże zbudowane są z niezliczonych kopuł i ażurów, tak zapis
indyjskiej przygody Michaux jest literacką mozaiką ułożoną z drobnych odłamków
orientalnej rzeczywistości. Podróż, włóczęga od tłumnej i dusznej od
biurokracji Kalkuty po słoneczną Jawę i dzikie Borneo to sekwencja
zmieniających się przestrzeni, które stworzone są z niewielkich acz
symbolicznych elementów jak groteskowy relief świątyni Kali czy wierzba, która
u Michaux staje się symbolem chińskiej kultury: „To w Pekinie zrozumiałem
wierzbę (...) chińskie drzewo pa excellance. Wierzba ma w sobie coś
umykającego. Jej liście są niewyczuwalne, jej ruchy przypominają narastający
strumień wody. Jest jej więcej niż widzimy, niż chce nam pokazać (...) Wierzba
kształtuje was stopniowo, udzielając lekcji każdego ranka. Ogarnia was ukojenie
utkane z wibracji, a na koniec, gdy otwieracie okno, nie sposób już powstrzymać
się od łez.”
Twórczość Michaux bazuje na technice snu, czyli, między
innymi, na wprowadzeniu w świat działań magicznych, wkomponowanie ich w
naturalny porządek rzeczy. Właśnie dlatego w „Barbarzyńcy....” nie brak odwołań
do mitologii i mistyki Wschodu. Hindusi z południa od wieków reagują na
pojawienie się białego człowieka w ten sam sposób: nieustannie gapią się nań na
ulicy, wychylają się z okien by go choć przez chwile pooglądać, wpatrują się
weń wyczekująco zza kramów z owocami. Ich północni pobratymcy są bardziej asertywni,
by nie rzec napastliwi i postrzegają przybysza z Zachodu przede wszystkim jako
bogacza, któremu trzeba coś sprzedać. Cokolwiek. Może to być mapa, bilet
lotniczy, nieprzydatny gadżet albo nowa edycja kamasutry. Wszyscy mieszkańcy
Indii, doświadczeni kolonializmem, czują się w pewien sposób od Europejczyków
gorsi. Wstydzą się swojego języka, nieudolnie kopiują zachodnie zwyczaje, ale
jednocześnie czują dumę ze swego kulturalnego dziedzictwa. Takich paradoksów
napotyka się w Azji wiele, w każdym zaułku tłocznych ulic, w świątyniach i na
towarzyskich spotkaniach przy mlecznej herbacie.
Ucieszyłem się, że autor „Barbarzyńcy....” w podobny sposób
jak ja odbierał zachowanie Indusów, ich stosunek do białych i do własnej
kultury. W opowieści Michaux odnaleźć można zestawienie dwóch postaw –
Europejczyka kontemplującego obcy, orientalny świat oraz Azjaty próbującego
poznać i zrozumieć gościa z Zachodu. Obraz obcego świata, do którego wkracza
europejski „barbarzyńca”, jest pełen napięcia: niepokoi, czasem drażni
odmiennością, ale też nęci i ostatecznie fascynuje. Michaux pisze nie tylko o
Azji, którą zobaczył lecz również o tej, którą zgłębił poprzez swoje
doświadczenie lekturowe: na kartach Barbarzyńcy przedstawia wyrywki dzieł, z
których czerpał swoją wiedzę . Niektóre z nich streszcza, inne cytuje, zawsze
jednak przedstawiając płynące z nich tezy w perspektywie polemicznej.
Rozważania te, pełne zadumy nad życiem i pytań egzystencjalnych, wieńczy
przeważnie podobna fraza konstatująca, iż Azja jest niesłychanie różnorodna:
niezliczone są indyjskie bóstwa, nieogarniona buddyjska filozofia, niezmierzone
himalajskie przełęcze. Aby wyrazić to, co nieskończone Michaux posługuje się
fragmentarycznością opisu, refleksyjnością i elementami reportażu
uczestniczącego. Owa zdawkowość, lakoniczność wypowiedzi, kolaż myśli i
refleksji przypomina „poetykę fragmentu” znaną choćby z „Lapidariów”
Kapuścińskiego. Kartki mojego wydania „Barbarzyńcy...” wyblakły od indyjskiego
i nepalskiego słońca. Książka wylądowała w kieszeni plecaka, ale jej fragmenty
przypominały mi często o tym kim jestem w Azji. Czasem były echem moich
własnych doświadczeń. Innym razem powracały do mnie pojedyncze sentencje i
aforyzmy, którymi Michaux opisywał to, co w Azji fascynujące, inne, dziwne i
warte poznania.