Indie mają wiele twarzy i tysiące smaków lecz tym razem
poznamy ich tybetańskie oblicze. Podróż rozpoczniemy u zielonych stoków
Himachal Pradesh gdzie w spowitych mgłą, sennych himalajskich wioskach wciąż
panuje hipisowskich klimat. Pełna wrażeń podróż transhimalajską trasą przez
ośnieżone przełęcze (ponad 5000 m. n.p.m) zaprowadzi nas do serca Ladakhu. Oto historia mojej wyprawy
Przez wiele miesięcy w
roku jedyną drogą łączącą hinduistyczne Indie z buddyjskim Ladakhiem jest
wielokilometrowy trakt wiodący przez himalajskie przełęcze i niedostępne
doliny. Trasa prowadzi ze stolicy Ladakhu do letniskowej miejscowości zwanej
Manali, położonej w stanie Himachal Pradesh.
Dworzec autobusowy w Leh, stolicy
himalajskiej krainy Ladakh, budzi się wcześnie, bo około godziny drugiej nad
ranem. Jest jeszcze ciemno, ale wokół pordzewiałych busów zbiera się już grupa
podróżnych. Są Hindusi, Australijczyk, mieszkańcy kilku państw europejskich i
Izraela.
Dwóch zakapturzonych Hindusów przeciera brudną szmatą kabinę kierowcy.
Obok podróżnych spaceruje brodaty jegomość w prochowcu i wełnianej czapce.
Twarz ma przeoraną bliznami i bladą z niewyspania. Niekiedy mówi się o
ludziach, że spoglądają wilkiem, o nim można rzec, iż ma spojrzenie lisa. Jest
Kaszmirczykiem i pełni rolę pilota oraz konduktora naszego autobusu. Na pytanie
o której odjeżdża autobus odpowiada mi milczeniem. Wszystkim pozostałym
podróżnym wystarcza wiadomość, że niebawem będzie odjazd. Za godzinę, dwie.
Kiedyś. Ściągam zegarek i wsuwam go do kieszeni. Indyjski konduktor krztusi się
dymem biri, ciska niedopałek na ziemię i wykrzykuje parę pogardliwych słów w
stronę kierowców. Przeklina ich i każe sprawdzić czy, piętrzące się na dachu
busa, bagaże są dobrze przywiązane. Wrzucam swój plecak do środka i wybieram
miejsce.
Przez, pomazaną smarem, szybę widzę jak Australijczyk głaszcze
przydrożnego kundla, a białowłosy Anglik częstuje znajomego papierosem. Żydzi
próbują jeszcze coś wytłumaczyć konduktorowi. Ostatecznie sadowią się na
przednich siedzeniach pojazdu. Zaczyna świtać. W szoferce, kierowcy śmieją się
nerwowo wyrywając sobie pękatą butelkę z lokalnym trunkiem. Do autobusu wchodzi
dwóch umorusanych, opatulonych łachmanami Hindusów. Wnoszą wielki wór, tu i
ówdzie połatany i związany burym sznurem. Kaszmirczyk wypisuje im bilety. „Co
to za worek, co tam wieziecie?” – pyta troskliwym, ojcowskim tonem. Dwójka
nowoprzybyłych uśmiecha się niepewnie. Cicho, jakby wstydząc się własnych słów,
odpowiadają: ”parę butów i stare ciuchy”. Konduktor podaje bilety i każe
wrzucić wór na tył autobusu.
Górski wiatr rozwiewa buddyjskie proporczyki, zawieszone na przedniej szybie. Konduktor uderza w bok autobusu - to znak, że możemy ruszać. Bus warknął, zacharczał i zatrząsł się konwulsyjnie. Odjeżdżamy. Niedomknięte drzwi dzwonią miarowo, wyrywając mnie z półsnu. Słyszę jak trójka Hindusów zaśmiewa się nad czymś w szoferce. Wjeżdżamy na wąską, pooraną bruzdami drogę. Jest już całkiem jasno więc przez okno można dostrzec skalno-pustynną panoramę Ladakhu.
Widać majestatyczne, ciągnące się w
nieskończoność górskie przełęcze. Dalej niewielka dolina – łożysko pradawnej
rzeki. Wiatr wyswobodził z porannej mgły kilka turni. Przypominają groteskowe,
ponadgryzane przez czas, wieże arabskiego pałacu. Po przeciwnej stronie,
buddyjskie kurhany i kilka modlitewnych kamieni. Za nimi, jak okiem sięgnąć,
rozciąga się księżycowy krajobraz. Głazy, skalne odłamki zastygłe u podnóża
Himalajów, bielejące gdzieniegdzie kapliczki i samotne drzewa przepasane
modlitewnymi flagami. Przed nami setki kilometrów wyboistej drogi.
Autobus
skowyczy na zakrętach, wyprzedzając sapiące, wojskowe gaziki i barwne
ciężarówki. Kierowca włącza magnetofon. Ze starego głośnika zaczyna wydobywać
się rzewne zawodzenie hinduskiej gwiazdy. Monotonne melodie przerywa dzika
kakofonia klaksonów i pisk opon. Przed nami kawalkada aut. Pojazdy ocierają się
o zwaliste głazy, a ich tylne koła zahaczają o skraj bezdennych przepaści. Nie
wszystkim udaje się przejechać: w skalnych rozpadlinach można dojrzeć
pokiereszowane ciężarówki, pordzewiałe jeepy...
Mój wysłużony bedeker
lakonicznie wzmiankuje o kolejnych etapach podróży. Trasa liczy sobie 459
kilometrów skalnego pyłu, chybotliwych mostów i pobrużdżonej koleinami drogi.
Podróż autobusem trwa dwa dni. Wystarczy przejechać przez, wysmagane wiatrem,
przełęcze Baralacha (4,892m), Lachulung (5,059m) i Tanglang (5,325m), spędzić
noc na równie wysoko położonym polu namiotowym w Sarću i poprzez ośnieżoną
Rohtang wjechać do zielonej doliny Manali. Na następnej stronie relacja z
wyprawy do doliny Kulu i zamknięta w grubej ramce informacja o osobach, które
zaginęły w tym regionie. Amerykanin, Włoch, Anglicy...globtroter, biznesmen,
para zakochanych. Ich zniknięcie, sugeruje autor przewodnika, to
najprawdopodobniej sprawka mafii. Indyjska kamorra prężnie działa w rejonie
Kulu-Manali: handel narkotykami, porwania, prostytucja.
Po zmierzchu rynki i
targowiska okolicznych wiosek stają się miejscami spotkań lokalnego półświatka.
W długich, zaciemnionych straganami uliczkach czai się lęk. Ten sam, który
słychać w głosie Umeśa, pucybuta z Waśiszt. Lękliwym głosem opowiada o
chlebodawcach prostytutki, u której bywał w młodości. Strach widać w oczach
Rameśa, starego handlarza suknem, który zna wszystkich z doliny Kulu. Taki sam
lęk ogarnia córkę mojego indyjskiego pracodawcy. Dwudziestoletnia Sridzia
wieczorem kończy niańczyć dzieci szwagra i udaje się do swej chatki.
Do
chałupki prowadzi czarny trakt. Drożyna schodzi zakosami z gór, przebiega przez
targ, podpełza pod świątynię Kali i zatrzymuje się przy poczcie. Odprowadzam
Sridzię do domu. Opowiadam jej o mojej pracy, a ona zwierza mi się ze swoich
zmartwień. „Masij” – przekręca moje imię. - „boję się ludzi-cieni, którzy tu
mieszkają”. Pytam czy obawia się duchów. Kręci głową. - „To Indie, Masij. W tym
świecie nie ma duchów”. Ściska moją dłoń i wchodzi do ciepłej izby. Rygluje
drzwi. Jest bezpieczna. Zamykam bedeker. Autobus drastycznie zwalnia,
zatrzymuje się prawie uderzając o obtłuczony zderzak stojącego przed nim
automobilu. Czwórka Żydów próbuje dojrzeć coś przez zabrudzone okna. Widać tylko
rozkrzyczany tłum stojący przy karawanie aut. Nieco dalej: dygocący na wietrze
namiot – przydrożna restauracja oraz kilka wątłych, rosochatych drzew.
Do
szoferki zagląda wąsaty oficer. „Rakho! Stop, nie jedź dalej” – nakazuje
kierowcy.
Mała kuchnia znajdowała
się w głębi namiotu. Rozgrzany do czerwoności czajniki, gar z soczewicą i trzy
popękane, zarzucone starymi słodyczami skrzynie. Obiad położono na stole przy
oknie szałasu. Ryż, warzywa, pikantne curry. Ktoś poprosił o ćaj. „Co właściwie
się stało?” - zapytał Anglik, lepiąc kulki z ciemnego ryżu, który zalegał na
półmisku. Odpowiedziało mu kilka głosów. Dwa dni wcześniej w tym samym miejscu
zatrzymała się ciężarówka wojskowa. Przewozili prowiant dla żołnierzy
stacjonujących przy granicy. Aby wyjechać z osady musieli przebyć most
zawieszony nad urwiskiem.
Wydawał się wytrzymały:
solidna konstrukcja i mocne filary, wbite głęboko w przepastny jar z lodowatą
rzeką. Jednak most służył już zbyt długo. Zawiodły mocowania. Żołnierze
jechali, nie spodziewając się niczego złego. Kładka nagle zadrżała i jęknęła,
rozpadając się. Świadom zagrożenia kierowca dodał gazu. Ciężarówka warknęła i
zrywając wielokolorowe flagi, skoczyła do przodu.
W ostatniej chwili
zdążyli dotrzeć na drugi brzeg. Za tylnymi kołami posypały się skały, drewno i
piach. To co pozostało było karykaturą mostu – sterczące przyczółki, pozbawiony
belkowania szkielet i kołyszące się na wietrze resztki flag. Na brzegu szybko
zgromadzili się gapie. Nadjechały autobusy i jeepy. Dotarła wiadomość, że
niedługo przybędzie ekipa, która naprawi most. „Poczekamy” – powtarzali
podróżni i daremnie wyglądali pomocy. Autokarów było coraz więcej. Gęstniał też
tłum na obu brzegach. Nie było łączności z Leh i tylko nieliczni otrzymywali
informacje o wypadku. „Nie wiemy jak długo przyjdzie nam tu tkwić” - skwitował
opowiadanie jeden z Żydów i pociągnął spory łyk mlecznej herbaty. Towarzyszące
mu dziewczyny smutno pokiwały głowami. „Nawet dobrze się składa” - wtrącił
Hiszpan stukając w swój notes końcówką długopisu. - „Będę mógł napisać w
spokoju ostatni rozdział mojej powieści”.
Widząc skierowane w jego
stronę nienawistne spojrzenia odparował szybko: „ Nie martwcie się, przecież
musi być jakiś inny most" „Musi być i jest” - głos Australijczyka dobiegł
nas zza baru. - „Rozmawiałem z barmanką, mówi że most linowy jest tylko cztery
kilometry stąd” "No to powodzenia” – Hiszpan wylał resztkę herbaty i
napełnił filiżankę cuchnącym płynem z piersiówki. „Mnie barman mówił o
dziesięciu kilometrach drogi do najbliższej kładki, Tybetańczyk wspominał o
piętnastu, a stary mnich z sąsiedniego stolika stwierdził, że most jest nie
dalej niż dwie mile. Tak czy siak, Ladakhijczycy są genialni: wszyscy tutaj
wiedzą gdzie jest most choć każdy widzi go gdzie indziej.” Łyknął nieco rozgrzewającego
napoju i uśmiechnął się szelmowsko do rozczochranej Żydówki. Dyskusje przerwało
nagłe wtargnięcie Nepalczyka. - „ Chodźcie natychmiast! Zobaczcie co się dzieje
!”
Trudno było przecisnąć się przez rozwrzeszczany tłum. Gdy
dotarliśmy na krawędź urwiska James, siwy Anglik o ogorzałej twarzy, stał już
przy przyczółku dawnego mostu. Tam też zgromadzili się przestraszeni
Ladakhijczycy. Nie brakowało także turystów, zwabionych dzikimi okrzykami.
Kilku Japończyków przykucnęło na poboczu. Widać było, że próbują robić zdjęcia.
Nerwowo naciskali spust migawki. Oczy wszystkich skierowane były na
pozostałości mostu. Po podłamanej, wąskiej belce łączącej brzegi urwiska, idzie
człowiek. Można dostrzec, że to Hindus. Pokonał kilka metrów, ostrożnie stawiając
stopy. Powoli, krok po kroku idzie do przodu. Rozkłada ręce, jakby prosząc
himalajski wiatr by był dla niego wsparciem. Na przeciwległym brzegu widać
wojskowy gazik i grupkę żołnierzy.Stojący za Anglikiem Ladakhijczycy skandują
imię bohatera. Głosy milkną gdy Hindus potyka się. Cisza. Wiatr gwiżdże między
skałami, zawodzi dziko i muska ciało śmiałka leżące na dnie wąwozu.
Odwracam
wzrok i słyszę wystrzał...... Seria z karabinu maszynowego przerywa ciszę. To
żołnierze próbują odstraszyć kolejnych śmiałków. Ktoś, zlękniony hukiem
wystrzału, pada na ziemię. Niewiele brakowało, by stoczył się ze skarpy. Anglik
siada na głazie i zamyka oczy. Siedzi nieruchomo. Kilku Hindusów próbuje wspiąć
się na przęsła,słychać lament kobiet.Dwóch osiłków w skupieniu przywiązuje liny
do wbitych w nasyp haków. Chcą opuścić się na dno jaru. Wracamy do namiotu. W
restauracji kończy się towar, można zamówić tylko soczewice i słabą herbatę bez
mleka. Leciwa barmanka uśmiecha się zza prowizorycznej lady: ” Mówią, że
niedługo przyjedzie ekipa i naprawi most”. Pomoc dotarła parę dni później. Wraz
z Anglikiem, grupą z Izraela i Australijczykiem wynajęliśmy jeepa i udaliśmy
się na północ. Linowy most, tylko dla użytku wojska, był pięć kilometrów od
restauracji. A może nieco dalej. Hiszpan został w namiocie. Widziałem jak
szczęśliwy kreślił kolejne słowa w swoim notesie. O ósmej rano następnego dnia
siedziałem już w biurze.
Agencja turystyczna w centrum Manali: za oknem hipisi,
zdyszani podróżni, krowy i długowłosy chiromanta, leżący na cuchnącej szmacie
przy sklepie z suknem. Wypisywałem bilety autobusowe dla grupy japońskich
turystów. Miałem jeszcze przygotować plan wyjazdu dla himalaistów z Izraela.
Ciągle jednak myślałem o zawalonym moście. Szef wpadł do biura tylko na chwilę.
Zapalił amerykańskiego papierosa i przerzucił karty nowego Hindu Timesa.
„Dobrze, że wróciłeś cało. W dzisiejszym wydaniu piszą, że zginęła tam setka
ludzi. Jakiś mnich buddyjski stwierdził, że to miejsce jest przeklęte. Podobno
nawiedzone przez demony”.
Uśmiechnął się pogardliwie
odkładając gazetę. - „ XXI wiek a ludzie wciąż są zabobonni. Przecież w tym
świecie nie ma duchów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz