Indyjsko-nepalskie przejście graniczne w miejscowości
Bhairava. Świt. Po obu stronach granicy krajobraz zanurzony we mgle i ten sam,
szkarłatny kolor nieboskłonu. Jest jednak nepalskie niebo w swym wyrazie nieco
łagodniejsze od indyjskiego: nasycone purpurą wschodzącego słońca , skromne
woalem mgły tulącej niebosiężne himalajskie turnie.
.
Choć jest jeszcze wcześnie ulice przygranicznej mieściny
rozbrzmiewają już gwarem podróżnych; słychać warkot rozklekotanych autobusów
relacji Bhairava- Kathmandu. Kierowcy nawołują jedni przez drugich zachęcając
do podróży w najdalsze zakątki kraju, tuż obok toczy się zwyczajne życie: ktoś
prowadzi stado jaków, ktoś inny dźwiga dopiero zakupione klatki z drobiem.
Grupa zgarbionych wiekiem hindusów mętnym wzrokiem wodzi po twarzach
przechodniów . Pijąc cierpki ćaj w
przydrożnej herbaciarni raz po raz spoglądają niepewnie na każdego białego
nie-hindusa. Rodzina Nepalczyków wraca z dalekich wojaży do domu: zatroskany
ojciec prowadzi dwie jaśniejące
żółtawym sari córki. Twardo stąpają po śniadym od słońca, pooranym koleinami
trotuarze. Po chwili tracę ich z oczu.Znikają wśród gawiedzi kupców
rozkładających swój towar wprost na ziemi, tuż obok głównej drogi.
O czwartej nad ranem Europejczyków jest tu niewielu, łatwo
też wynegocjować o tej porze przystępną cenę przejazdu jednym z autobusów
kulbaczonych ciężkimi bagażami. Jestem pierwszym podróżnym w pordzewiałym,
nienowym już busie. Po chwili pojawiają się następni pasażerowie. Wątły
Tybetańczyk o nieco pobladłym obliczu ładuje cały swój dobytek na dach busa:
kartonowe pudło z jedzeniem, kilka ubrań i brodata koza. Kilka minut później
grupa żujących kwaśny betel nastolatków
sadowi się w szoferce tuż obok kierowcy. Wydają się zupełnie beztroscy.
W ostatniej chwili przed odjazdem wsiada jeszcze trójka buddyjskich mnichów- uśmiechają się mrucząc spokojnie
pradawne mantry. Ruszamy. Drzwi autobusu nie zamyka się pozwalając by miarowo
kołatały, jakby naśladując brzmienie buddyjskich, modlitewnych młynków…
Nepal, zwany niegdyś „Never Ending Peace and Love”, nie jest
już niestety oazą pokoju. Zewsząd
słychać niepokojące wieści:„W związku z napiętą sytuacją polityczną, konfliktem
pomiędzy rządem jego królewskiej mości Gjanendry a bojówkami maoistów, na
trasie ustawionych jest wiele punktów kontrolnych.” Konflikt ów wybuchł w roku
1996.Wtedy to rozpoczęły zbrojne działanie nepalskie ugrupowania maoistyczne,
dążące do wprowadzenia ustroju komunistycznego w miejsce istniejącej od dawna
monarchii. Oddziały partyzantów pod wodzą buńczucznego Prahandy (Pushpa Kamal
Dahal) stały się poważnym problemem dla monarchistów. Wkrótce działania zbrojne
partyzantów zaczęły stanowić zagrożenie również dla turystów zagranicznych,
którzy wybierając się na trekingowe szlaki niejednokrotnie stawali się łupem
dla popleczników Prahendy. Kiedy w 2005
roku Gjanendra obwołał się władcą absolutnym konflikt przybrał na sile. W sierpniu
roku 2005 indyjski Bharat Times zamieścił wywiad z Prahandą, ten
podtrzymywał głoszone wcześniej postulaty, wspierając się ideologią i postacią
Che Gevary. Miesiąc później, gdy wyruszyłem w drogę do Nepalu słyszałem już o
rozejmie, zawieszeniu broni i dialogu między rządem a zbrojną opozycją. Trudno
jednak wyrokować jak zakończy się ten
długotrwały konflikt.
Jednym z moich
współtowarzyszy podróży do Kathmandu jest Bhoju- młody Nepalczyk o przenikliwym spojrzeniu i melodyjnym
głosie. Ubrany w gustowny garnitur
wyróżnia się wśród pasażerów zachodnimi manierami.
Autobus znów się zatrzymuje – pierwszy punkt kontrolny.
Kilku żandarmów sprawdza dokładnie każdego z podróżnych, szczególnie intryguje
ich europejski image Bhoju.
Jego butna postawa w czasie rewizji rodzi zainteresowanie
oficerów. Szybko okazuje się, że Bhoju jest dziennikarzem. Młody, ambitny,
piszący artykuły dla jednego z ważniejszych dzienników nepalskich. Szczęście
uśmiechnęło się do niego niedawno gdy został stałym korespondentem Kantipur
Daily. O czym pisze? Relacje z międzynarodowych konferencji, krótkie reportaże
z życia młodzieży w Kathmandu, felietony, eseje .” Wiesz, coś co miło jest poczytać do porannej kawy”- uśmiecha się
niepewnie.
O polityce pisać nie wolno, chyba że są to peany ku czci
miłościwie panującego Gjanendry. Bhoju przyznaje, że chciałby przedstawić na
łamach prasy prawdziwe życie w nepalskich prowincjach.: szare, często bolesne,
pełne dylematów. Do stolicy pozostaje jeszcze kilka godzin: kierowca zapala
brudnego skręta, uderza w pozszywany głośnik i melodyjny głos hinduskiej śpiewaczki
na nowo rozbrzmiewa w szoferce.
Kathmandu wydaje się
istnieć w innym, mitycznym wymiarze . Ta czasoprzestrzeń rozciąga się od
megalitycznego buddyjskiego czortenu(stupa) Swayabhunath aż po kunsztowne
świątynie zabytkowej starówki. Czas patynujący dokonania nepalskich architektów
jest również czasem legend - baśni o Buddzie i
nepalskich plemionach: walecznych Gurkhach oraz tajemniczych Newarach..
Sławni Gurkhowie, przybyli z Indii
potomkowie radżpuckich watażków, zasłynęli z hardości, zwycięskich potyczek
z władcami królestwa Malla . Po latach ekspansji zwycięstw i porażek, Gurkhowie
stali się wojownikami w służbie Korony
i swym orężem służyli Brytyjczykom w militarnych podbojach Azjii. Odmiennie
przedstawia się oblicze Newarów, którzy od dawien dawna zamieszkiwali dolinę
Kathmandu. Ich zwyczaje, rytuały i architektoniczne rzemiosło zadziwia turystów
po dziś dzień.
Szczególnym miejscem leżącym na przedmieściach wielokulturowej, wielowyznaniowej stolicy Nepalu jest Paśupatinath. Bhoju,
który postanowił swój następny artykuł poświęcić mistyce tego miejsca nazwał je
„nepalskim Waranasi”. Zapewne ten, kto był kiedyś w tym świętym mieście Indii i
poczuł atmosferę niezwykłości jaka rozciąga się od nadbrzeża Gangesu aż po
kręte uliczki tamtejszego rynku ten zapewne rozpozna w Paśupatinath podobną
aurę hinduskiego mistycyzmu. Paśupatinath to niezwykły kompleks świątynny
wzniesiony ku czci boga Śiwy- potężnego bóstwa przybierającego postać raz to
pobożnego ascety raz niszczyciela świata, przyczyniającego się jednocześnie do
odnowy moralnej ludzkości. Teren świątynny zabudowany wiekowymi kapliczkami o
barokowych zdobieniach przebarwionych śniedzią wieków ,obrzeżony jest starym,
chybotliwym płotem. Przy każdej kaplicy widać resztki codziennych ofiar- kawałki
owoców, nadpalone zioła i kwiatowe girlandy. Podobnie jak indyjskie Waranasi,
kompleks Paśupatinath słynie z ceremonii pogrzebowych – kremacji - które mają
tu szczególny przebieg. Prócz właściwego pochówku na brzegach rzeki Bagmati,
urządzane jest tam również swoiste theatrum funebre: nie może zabraknąć pudży,
przejmujących lamentacji i rytuałów ku czci przodków.
Zbliża się południe. Alejkami ciągną pochody wiernych: w
rytualnym transie okrążają świątynie, składają dary demonicznym bóstwom
zaklętym w kamiennych posągach. W oddali grupa barwnie odzianych hindusów
zmierza wolno ku jednej z nadrzecznych kaplic. To konwój żałobny. - Jesteśmy
świadkami ceremoniału pochówku – wyjaśnia Bhoju.
Nieco na uboczu, przy drewnianym mostku, zachodni turysta
spogląda na zegarek. Zamyśla się przez chwilę i kompaktowym aparatem upamiętnia
pogrzebowy korowód. Ogorzałe twarze wiernych pojawiają się i znikają w oparach
kadzideł. W tym samym czasie obok świątyni Durgi - demonicznej bogini żądającej
częstokroć krwawych danin, ospale spacerują małpy. Ktoś pochyla się nad figurką
tańczącego Śiwy. Gdzieś niedaleko słychać monotonie odmawiane modły - to tak
zwana dżapa, rodzaj melorecytacji powszechny w wielu tradycjach śiwaickich.
Do Paśupatinath przybywają pielgrzymi z całego Nepalu, są
wśród nich również Sadhu; asceci,
święci mężowie, którzy całe swe życie spędzili na religijnych umartwieniach.
Wydają się nie zauważać otaczającego ich świata – pogrążeni
w transcendentnej medytacji tuż obok
śiwaickiej świątyni.
Bhoju stara się notować wszystko co dzieje się dziś w
Paśupatinath. W kilka minut kartki jego notatnika zapełniają się urywanymi
zdaniami. ”Okulusy ruin zagasłe dymem dzisiejszej ofiary... Przyświątynny
kupiec, nad nim drewniane sklepienie ożywione scenami kamasutry... Pogrzeb.
Basmati: Rzeka-sarkofag...”
Zza zaułków, przez chmury dymu unoszącego się z kadzielnic,
wyglądają oczy dzieci. Przyglądają się nam niepewnie. Trwoży ich nieco moja
obecność. Dla nich biały człowiek to Asura - zjawa nie z tego świata. Podobnie
jak dla mnie są nimi Nepalczycy gromadzący się na wieczornej pudża - religijnej
ceremonii w Paśupatinath. Dla pobożnego hinduisty Paśupatinath jest jednym z
miejsc, w którym obecność świata duchowego jest niemal namacalna. Turysta,
który wcześniej obserwował pogrzebowy kondukt, chowa aparat, poprawia modny
czasomierz niepewnie trzymający się na przegubie. Sprawdza godzinę.
Rzeka Bagmati zdaje się płynąć teraz jakby szybciej, niby
strwożona żałobnym nawoływaniem. Nadbrzeże czerni się od żałobników wciąż
napływających tłumnie z wąskich, kamienistych uliczek. Na brzegu czuć
drażniący, gorzki zapach spalonego drewna i zwiędłego kwiecia.
Zachodni turysta idzie wolno za lamentującą ciżbą.
Zatrzymuje się zauważając mitycznego Ganeśę - boga o słoniowym obliczu, spoglądającego
ze świątynnego reliefu. Spust migawki
wyrywa pradawnego boga z
kamiennej czasoprzestrzeni. Zaklęty w skałę Ganeśa, syn mocarnego Śiwy,
łaskawym wzrokiem spogląda na turystów, jest on bowiem nie tylko orędownikiem
sztuki i nauki, lecz również opiekunem podróżników.
Bhoju postanawia dowiedzieć się więcej o zmarłym, którego
pogrzeb widzieliśmy.
„To był ktoś znany,
syn zamożnego kupca. Dlatego tutaj go pochowano ”-
mówi młoda
dziewczyna asystująca przy pochówku. Bhoju mruży oczy, kreśli ostatnie notatki.
Podnosi wzrok i pyta o coś jeszcze, ale
dziewczyna nie odpowiada. Odwraca się i odchodzi. Za głównymi świątyniami stoi
kilka opuszczonych kapliczek, na nich oddane w kamieniu, wiecznie młode postaci
bogów i półbogów przypominają legendy o
Złotym Wieku.
Późne popołudnie. Przy wyjściu ze świątynnego kompleksu
gromadzi się tłum nastolatków-
przyszli do Paśupatinath zobaczyć pasące się na wolności
stada płowej zwierzyny. Martwą ciszę panującą w świątynnym kompleksie przerywa
nagły trzask. Srebrno-siny zegarek turysty upada na kamiennego Ganeśę. Otacza
go girlandą drobniutkich trybików...
Przed zmierzchem opuszczamy z Bhoju Paśupatinath . Boczny
dukt obwodzący świątynny kompleks wyprowadza nas na dworzec autobusowy.
„Co właściwie napiszesz w swoim artykule?” – pytam Bhoju,
zastanawiając się nad jego grubym notesem pełnym zapisków z dzisiejszego dnia
- „Wiesz, coś, co miło się czyta do porannej kawy...”
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń