środa, 9 października 2013

Podróżnicze lapidarium czyli wspomnienia z Nepalu anno domini 2006





Indyjsko-nepalskie przejście graniczne w miejscowości Bhairava. Świt. Po obu stronach granicy krajobraz zanurzony we mgle i ten sam, szkarłatny kolor nieboskłonu. Jest jednak nepalskie niebo w swym wyrazie nieco łagodniejsze od indyjskiego: nasycone purpurą wschodzącego słońca , skromne woalem mgły tulącej niebosiężne himalajskie turnie.

.

Choć jest jeszcze wcześnie ulice przygranicznej mieściny rozbrzmiewają już gwarem podróżnych; słychać warkot rozklekotanych autobusów relacji Bhairava- Kathmandu. Kierowcy nawołują jedni przez drugich zachęcając do podróży w najdalsze zakątki kraju, tuż obok toczy się zwyczajne życie: ktoś prowadzi stado jaków, ktoś inny dźwiga dopiero zakupione klatki z drobiem. Grupa zgarbionych wiekiem hindusów mętnym wzrokiem wodzi po twarzach przechodniów .  Pijąc cierpki ćaj w przydrożnej herbaciarni raz po raz spoglądają niepewnie na każdego białego nie-hindusa. Rodzina Nepalczyków wraca z dalekich wojaży do domu: zatroskany ojciec  prowadzi dwie jaśniejące żółtawym sari córki. Twardo stąpają po śniadym od słońca, pooranym koleinami trotuarze. Po chwili tracę ich z oczu.Znikają wśród gawiedzi kupców rozkładających swój towar wprost na ziemi, tuż obok głównej drogi.

O czwartej nad ranem Europejczyków jest tu niewielu, łatwo też wynegocjować o tej porze przystępną cenę przejazdu jednym z autobusów kulbaczonych ciężkimi bagażami. Jestem pierwszym podróżnym w pordzewiałym, nienowym już busie. Po chwili pojawiają się następni pasażerowie. Wątły Tybetańczyk o nieco pobladłym obliczu ładuje cały swój dobytek na dach busa: kartonowe pudło z jedzeniem, kilka ubrań i brodata koza. Kilka minut później grupa żujących kwaśny betel nastolatków  sadowi się w szoferce tuż obok kierowcy. Wydają się zupełnie beztroscy. W ostatniej chwili przed odjazdem wsiada jeszcze trójka buddyjskich  mnichów- uśmiechają się mrucząc spokojnie pradawne mantry. Ruszamy. Drzwi autobusu nie zamyka się pozwalając by miarowo kołatały, jakby naśladując brzmienie buddyjskich, modlitewnych młynków…

Nepal, zwany niegdyś „Never Ending Peace and Love”, nie jest już niestety oazą pokoju.  Zewsząd słychać niepokojące wieści:„W związku z napiętą sytuacją polityczną, konfliktem pomiędzy rządem jego królewskiej mości Gjanendry a bojówkami maoistów, na trasie ustawionych jest wiele punktów kontrolnych.” Konflikt ów wybuchł w roku 1996.Wtedy to rozpoczęły zbrojne działanie nepalskie ugrupowania maoistyczne, dążące do wprowadzenia ustroju komunistycznego w miejsce istniejącej od dawna monarchii. Oddziały partyzantów pod wodzą buńczucznego Prahandy (Pushpa Kamal Dahal) stały się poważnym problemem dla monarchistów. Wkrótce działania zbrojne partyzantów zaczęły stanowić zagrożenie również dla turystów zagranicznych, którzy wybierając się na trekingowe szlaki niejednokrotnie stawali się łupem dla popleczników Prahendy.  Kiedy w 2005 roku Gjanendra obwołał się władcą absolutnym konflikt przybrał na sile.  W sierpniu  roku 2005 indyjski Bharat Times zamieścił wywiad z Prahandą, ten podtrzymywał głoszone wcześniej postulaty, wspierając się ideologią i postacią Che Gevary. Miesiąc później, gdy wyruszyłem w drogę do Nepalu słyszałem już o rozejmie, zawieszeniu broni i dialogu między rządem a zbrojną opozycją. Trudno jednak  wyrokować jak zakończy się ten długotrwały konflikt.

 Jednym z moich współtowarzyszy podróży do Kathmandu jest Bhoju- młody Nepalczyk  o przenikliwym spojrzeniu i melodyjnym głosie.  Ubrany w gustowny garnitur wyróżnia się wśród pasażerów zachodnimi manierami.

Autobus znów się zatrzymuje – pierwszy punkt kontrolny. Kilku żandarmów sprawdza dokładnie każdego z podróżnych, szczególnie intryguje ich europejski image Bhoju.
Jego butna postawa w czasie rewizji rodzi zainteresowanie oficerów. Szybko okazuje się, że Bhoju jest dziennikarzem. Młody, ambitny, piszący artykuły dla jednego z ważniejszych dzienników nepalskich. Szczęście uśmiechnęło się do niego niedawno gdy został stałym korespondentem Kantipur Daily. O czym pisze? Relacje z międzynarodowych konferencji, krótkie reportaże z życia młodzieży w Kathmandu, felietony, eseje .” Wiesz, coś co miło jest  poczytać do porannej kawy”- uśmiecha się niepewnie.

O polityce pisać nie wolno, chyba że są to peany ku czci miłościwie panującego Gjanendry. Bhoju przyznaje, że chciałby przedstawić na łamach prasy prawdziwe życie w nepalskich prowincjach.: szare, często bolesne, pełne dylematów. Do stolicy pozostaje jeszcze kilka godzin: kierowca zapala brudnego skręta, uderza w pozszywany głośnik i melodyjny głos hinduskiej śpiewaczki na nowo rozbrzmiewa w szoferce.

Kathmandu  wydaje się istnieć w innym, mitycznym wymiarze . Ta czasoprzestrzeń rozciąga się od megalitycznego buddyjskiego czortenu(stupa) Swayabhunath aż po kunsztowne świątynie zabytkowej starówki. Czas patynujący dokonania nepalskich architektów jest również czasem legend - baśni o Buddzie i  nepalskich plemionach: walecznych Gurkhach oraz tajemniczych Newarach.. Sławni Gurkhowie, przybyli z Indii  potomkowie radżpuckich watażków, zasłynęli z hardości, zwycięskich potyczek z władcami królestwa Malla . Po latach ekspansji zwycięstw i porażek, Gurkhowie stali się wojownikami w służbie  Korony i swym orężem służyli Brytyjczykom w militarnych podbojach Azjii. Odmiennie przedstawia się oblicze Newarów, którzy od dawien dawna zamieszkiwali dolinę Kathmandu. Ich zwyczaje, rytuały i architektoniczne rzemiosło zadziwia turystów po dziś dzień.


Szczególnym miejscem leżącym na przedmieściach  wielokulturowej, wielowyznaniowej  stolicy Nepalu jest Paśupatinath. Bhoju, który postanowił swój następny artykuł poświęcić mistyce tego miejsca nazwał je „nepalskim Waranasi”. Zapewne ten, kto był kiedyś w tym świętym mieście Indii i poczuł atmosferę niezwykłości jaka rozciąga się od nadbrzeża Gangesu aż po kręte uliczki tamtejszego rynku ten zapewne rozpozna w Paśupatinath podobną aurę hinduskiego mistycyzmu. Paśupatinath to niezwykły kompleks świątynny wzniesiony ku czci boga Śiwy- potężnego bóstwa przybierającego postać raz to pobożnego ascety raz niszczyciela świata, przyczyniającego się jednocześnie do odnowy moralnej ludzkości. Teren świątynny zabudowany wiekowymi kapliczkami o barokowych zdobieniach przebarwionych śniedzią wieków ,obrzeżony jest starym, chybotliwym płotem. Przy każdej kaplicy widać resztki codziennych ofiar- kawałki owoców, nadpalone zioła i kwiatowe girlandy. Podobnie jak indyjskie Waranasi, kompleks Paśupatinath słynie z ceremonii pogrzebowych – kremacji - które mają tu szczególny przebieg. Prócz właściwego pochówku na brzegach rzeki Bagmati, urządzane jest tam również swoiste theatrum funebre: nie może zabraknąć pudży, przejmujących lamentacji i rytuałów ku czci przodków.


Zbliża się południe. Alejkami ciągną pochody wiernych: w rytualnym transie okrążają świątynie, składają dary demonicznym bóstwom zaklętym w kamiennych posągach. W oddali grupa barwnie odzianych hindusów zmierza wolno ku jednej z nadrzecznych kaplic. To konwój żałobny. - Jesteśmy świadkami ceremoniału pochówku – wyjaśnia Bhoju.

Nieco na uboczu, przy drewnianym mostku, zachodni turysta spogląda na zegarek. Zamyśla się przez chwilę i kompaktowym aparatem upamiętnia pogrzebowy korowód. Ogorzałe twarze wiernych pojawiają się i znikają w oparach kadzideł. W tym samym czasie obok świątyni Durgi - demonicznej bogini żądającej częstokroć krwawych danin, ospale spacerują małpy. Ktoś pochyla się nad figurką tańczącego Śiwy. Gdzieś niedaleko słychać monotonie odmawiane modły - to tak zwana dżapa, rodzaj melorecytacji powszechny w wielu tradycjach śiwaickich.

Do Paśupatinath przybywają pielgrzymi z całego Nepalu, są wśród nich również  Sadhu; asceci, święci mężowie, którzy całe swe życie spędzili na religijnych umartwieniach.
Wydają się nie zauważać otaczającego ich świata – pogrążeni w transcendentnej  medytacji tuż obok śiwaickiej świątyni.

Bhoju stara się notować wszystko co dzieje się dziś w Paśupatinath. W kilka minut kartki jego notatnika zapełniają się urywanymi zdaniami. ”Okulusy ruin zagasłe dymem dzisiejszej ofiary... Przyświątynny kupiec, nad nim drewniane sklepienie ożywione scenami kamasutry... Pogrzeb. Basmati: Rzeka-sarkofag...”

Zza zaułków, przez chmury dymu unoszącego się z kadzielnic, wyglądają oczy dzieci. Przyglądają się nam niepewnie. Trwoży ich nieco moja obecność. Dla nich biały człowiek to Asura - zjawa nie z tego świata. Podobnie jak dla mnie są nimi Nepalczycy gromadzący się na wieczornej pudża - religijnej ceremonii w Paśupatinath. Dla pobożnego hinduisty Paśupatinath jest jednym z miejsc, w którym obecność świata duchowego jest niemal namacalna. Turysta, który wcześniej obserwował pogrzebowy kondukt, chowa aparat, poprawia modny czasomierz niepewnie trzymający się na przegubie. Sprawdza godzinę.

Rzeka Bagmati zdaje się płynąć teraz jakby szybciej, niby strwożona żałobnym nawoływaniem. Nadbrzeże czerni się od żałobników wciąż napływających tłumnie z wąskich, kamienistych uliczek. Na brzegu czuć drażniący, gorzki zapach spalonego drewna i zwiędłego kwiecia.

Zachodni turysta idzie wolno za lamentującą ciżbą. Zatrzymuje się zauważając mitycznego Ganeśę - boga o słoniowym obliczu, spoglądającego ze świątynnego reliefu. Spust migawki   wyrywa pradawnego boga  z kamiennej czasoprzestrzeni. Zaklęty w skałę Ganeśa, syn mocarnego Śiwy, łaskawym wzrokiem spogląda na turystów, jest on bowiem nie tylko orędownikiem sztuki i nauki, lecz również opiekunem podróżników.

Bhoju postanawia dowiedzieć się więcej o zmarłym, którego pogrzeb widzieliśmy.
 „To był ktoś znany, syn zamożnego kupca. Dlatego tutaj go pochowano ”-
 mówi młoda dziewczyna asystująca przy pochówku. Bhoju mruży oczy, kreśli ostatnie notatki. Podnosi wzrok i  pyta o coś jeszcze, ale dziewczyna nie odpowiada. Odwraca się i odchodzi. Za głównymi świątyniami stoi kilka opuszczonych kapliczek, na nich oddane w kamieniu, wiecznie młode postaci bogów i półbogów  przypominają legendy o Złotym Wieku.

Późne popołudnie. Przy wyjściu ze świątynnego kompleksu gromadzi się tłum nastolatków-
przyszli do Paśupatinath zobaczyć pasące się na wolności stada płowej zwierzyny. Martwą ciszę panującą w świątynnym kompleksie przerywa nagły trzask. Srebrno-siny zegarek turysty upada na kamiennego Ganeśę. Otacza go girlandą drobniutkich trybików...

Przed zmierzchem opuszczamy z Bhoju Paśupatinath . Boczny dukt obwodzący świątynny kompleks wyprowadza nas na dworzec autobusowy.
„Co właściwie napiszesz w swoim artykule?” – pytam Bhoju, zastanawiając się nad jego grubym notesem pełnym zapisków z dzisiejszego dnia
- „Wiesz, coś, co miło się czyta do porannej kawy...”

1 komentarz: